top of page
  • wyprawy

Na alpinizm nigdy nie jest za późno - wywiad z Borisem Dedeszko



Bogusław Magrel: Mimo, że jesteś laureatem złotego czekana, podobnie jak wielu innych wybitnych alpinistów ze wschodu, nie jesteś bliżej znany w Polsce. Mam nadzieję, że po tym wywiadzie to się zmieni. Boris, jak to się zaczęło?


Boris Dedeszko: Miałem kolegę, Paszę Fiedosiejewa, który zabierał mnie w góry, na początku tylko po pracy, potem to nawet na alpiniady jeździliśmy, które rozgrywano od 1995 roku. U nas, w Kazachstanie, do zawodów przywiązywano dużą wagę, nawet przed wyprawą narodową na Everest w 1997 roku, ekipę dobierano na podstawie wyników przeprowadzonych zawodów. Sam Pasza nie był jakimś poważnym wspinaczem, choć i z Denisem Urubko na Marmurową Ścianę chodził, ale zaszczepił mi miłość do gór. Jednak dopiero około 30-tki uświadomiłem sobie, że chcę na poważniej związać się z alpinizmem. Pierwsze dwa sezony wspinaczkowe spędziłem z bratem Paszy, Aleksandrem, który również nie miał partnera. Chodziliśmy oczywiście na proste drogi, ale podczas tych wycieczek poznałem ludzi z uniwersyteckiego klubu alpinistycznego, którzy trenowali i robili już poważne rzeczy w rejonie Ałmaty. Z nimi między innymi robiliśmy przejście na 70-lecie uniwersytetu, który ma szczyt swój szczyt, ochrzczony tą samą nazwą. Jednak był to klub studencki, z dużą rotacją ludzi, co na uniwersytecie jest normalne, ale przez to trudno było o dobrego partnera wspinaczkowego na dłużej. Tak samo było z Aleksandrem, skończył studia i podjął pracę w Narodowym Teatrze Dramatycznym, nie miał już czasu na alpinizm. Później poznałem Andrieja Puczinina, mistrza sportu, dużo nauczyłem się od niego, a mój poziom wspinaczkowy sięgał już 5 w naszej skali trudności (rosyjska skala składa się tylko z 6 stopni, gdzie 6b to max.). Postanowiłem zdobyć kolejne umiejętności i wstąpiłem do szkoły instruktorów, gdzie poznałem m.in. Denisa Urubko. Denis wtedy był już mistrzem sportu klasy międzynarodowej, ale kurs również musiał ukończyć, by nabyć uprawnienia trenerskie. W ten sposób trafiłem też do sekcji Denisa.


BM. Pamiętasz może pierwszą Waszą wspólną drogę?


BD. Jeśli chodzi o trudne drogi, to Pik Semionowa Tieńszańskiego, w górnej części Ała Arczy, w Kirgizji, to była droga Zacharowa 5B, robiliśmy to zimą. Wiadomo, piątka drugiej piątce nie równa, ale to jest najtrudniejsze 5B w całej dolinie. W przejściu brali udział jeszcze tacy alpiniści jak Siergiej Samojłow, który trenował przed próbą wejścia nową drogą na K2, Swietłana Szaripowa oraz Lena Waletowa. Przejście zajęło nam 5 dni, było to pierwsze od 7 lat tak trudne przejście w kraju. Dzięki niemu wygraliśmy alpinistyczne mistrzostwa Kazachstanu. Jednak szczególnie pamiętam zimowe przejście drogi Baliezina na Piku Korony, wycenioną na 6A.


BM. A kiedy pomyślałeś o górach wysokich?


BD. Zacząłem oczywiście od Chan Tengri, choć dla nas wcale nie było tak łatwo tam wyjechać. Żeby móc wspinać się sportowo, rok wcześniej zaporęczowałem z kolegami całą drogę klasyczną na Chanie, w nagrodę w kolejnym sezonie mogliśmy sobie pozwolić na pobyt na Inylczeku na koszt lokalnych organizatorów. Wytyczyliśmy wtedy nowe drogi: Denis i Andriej Kołbin weszli na Pik Kazachstan (4B), ja z Gieną Durowem zrobiłem pierwsze wejście na Pik Bajankol (5A). Po odpoczynku poszliśmy na Pik Ośmiu Alpinistek, gdzie przez 3 dni robiliśmy nową drogę w trudnej, prawie pionowej, ścianie ze sporymi problemami asekuracyjnymi. Wróciliśmy trawersując do Marmurowej Ściany i dalej zjazdami na lodowiec. Kolejnym naszym celem było już Makalu.


BM. Skąd mieliście pieniądze na Makalu?


BD. Sponsora załatwił Denis, tę samą firmę, która opłaciła jego wyjazd na K2. Mimo, że plan wytyczenia nowej drogi nie zakończył się sukcesem, najpierw z powodu choroby Siergieja Samojłowa, a potem z powodu dużych opadów śniegu, to i tak pokryli nasze koszty na Makalu. Trzeba pamiętać, że Denis ostatecznie wszedł na szczyt K2 klasyczną drogą i było to pierwsze wejście od strony północnej od 11 lat, więc i tak był to spory sukces.


BM. Jak przebiegła sama wyprawa?


BD. Nie obeszło się bez przygód, helikopter, który miał przywieźć sprzęt ekspedycji rozbił się na naszych oczach. Ponad tydzień czekaliśmy na rzeczy, ale nie siedzieliśmy bezczynnie w bc, w adidasach wariantem skalnym udało się nam dotrzeć do jedynki na 6100 m. Wszystko od 4800 m nosiliśmy sami, a ostatni obóz postawiliśmy na 7900 m. Potem już szybko weszliśmy na szczyt bez wsparcia tlenowego, ale byliśmy do tego bardzo dobrze przygotowani. Byli jeszcze z nami Swietłana Szaripowa i Jewgienij Szutow, to z nimi spędziłem jeszcze dwie noce w ostatnim obozie po wejściu na szczyt. Oni mieli nawet większe doświadczenie ode mnie, gdyż wchodzili m.in. z Denisem na Dhaulagiri. Denis przywiązuje dużą wagę do czystości stylu, nie uznaje żadnych ułatwień, łącznie z ogrzewaczami chemicznymi w butach. Jednak na Makalu idąc drogą klasyczną korzystałem z lin poręczowych, które tam zastaliśmy.


BM. Wreszcie przyszedł czas na Cho Oyu?


BD. Tak, dla Denisa to był ostatni ośmiotysięcznik do zdobycia. Jego plan był prosty – pobić rekord szybkości wejścia na szczyt, który wtedy należał do Anatolija Bukriejewa. Jak wiadomo, droga klasyczna na tę górę wiedzie od strony Tybetu, ale w 2008 roku Chiny zablokowały wjazd z powodu nadchodzącej olimpiady, a w 2009 nie mogliśmy tam pojechać z powodu zamieszek. Zatem musieliśmy pomyśleć o innym wariancie i trochę z musu wylądowaliśmy pod Cho Oyu od strony nepalskiej. Wybór padł na południowo-wschodnią ścianę, której do tej pory nikt nie pokonał. Działała tam ekspedycja rosyjska, ale oni szli filarem, my chcieliśmy zrobić diretę. Zespół był malutki oprócz Denisa i mnie, był tylko kucharz oraz jego pomocnik. Nasza baza składała się z czterech namiotów oraz mesy i była nieco oddalona od trekkingowych szlaków, więc, mimo bliskości Gokyo, praktycznie nikt nas nie odwiedzał. Przez dwa miesiące byliśmy odseparowani od cywilizacji, ale nie nudziliśmy się, bo w dni wolne wspinaliśmy się po okolicznych skałach, a główną aklimatyzację robiliśmy na pobliskim Gyachung Kang (7952 m). Jest to rejon zupełnie nieuczęszczany, więc musieliśmy wyznaczyć najpierw przejście przez lodowiec, a potem przez trudny lodospad wyprowadzający na plateau położone na 7200 m. Rozpoznając teren natrafiliśmy nawet na ślady śnieżnej pantery, choć jej samej nie udało się nam zobaczyć.

Sam atak na Cho Oyu odbył się w alpejskim stylu, na początku natrafiliśmy na trudną część skalną, której przejście zajęło nam dwa dni, Denis musiał używać butków wspinaczkowych, a ciepło nie było. Oczywiście mieliśmy spore problemy z asekuracją, bo nie wzięliśmy ze sobą dużej ilości szpeju, nie chcieliśmy za bardzo dociążać się. Wiedzieliśmy, że granit jest tam mocny, więc część haków poskracaliśmy, siedziałem w bc cały dzień i piłowałem, a haki mieliśmy tytanowe, więc było z tym trochę roboty. Powyżej skalnego bastionu teren nie był już taki stromy, ale za to zagrożenie lawinowe było duże. Staraliśmy asekurować się, ale ryzyko i tak było spore. Biwak staraliśmy się założyć pod serakiem, żeby dał nam ochronę na noc. Maty mieliśmy dwie, ale śpiwór tylko jeden, do tego grubą i cienką kurtkę. Kartuszy z gazem mieliśmy tylko dwa, herbaty nie piliśmy, tylko lekko ciepłą wodę, żeby oszczędzać gaz. Zresztą na zejściu i tak go nam zabrakło, podobnie jak jedzenia. Do namiotu celowo nie zabraliśmy pałąków, na dole to zdawało egzamin, ale na ścianie non stop wiał wiatr i nocami naganiał nam śnieg do środka. Po kilku dniach nasz śpiwór był już mocno zawilgocony i stracił dużo ze swoich właściwości termicznych. Ostatecznie po ciężkim boju, piątego dnia akcji, weszliśmy na szczyt, było już ciemno, około 20.00. Teraz tak naprawdę czekało nas najgorsze, czyli zejście.


BM. Nie mieliście pomysłu, żeby zejść drogą klasyczną?


BD. Była taka myśl, ale wiedzieliśmy, że z północnej strony góry nie ma nikogo, ani w obozach, ani w bazie, a z ABC do cywilizacji również jest bardzo daleko. Dodatkowo baliśmy się Chińczyków i konsekwencji nielegalnego przekroczenia granicy. Dlatego schodziliśmy drogą wejścia i zajęło nam to aż cztery dni. Górną część ściany zjeżdżaliśmy ze stanowisk w lodzie, odzyskując śruby lodowe, bo nie mieliśmy ich dostatecznej ilości na taką ilość zjazdów, do lodu musieliśmy się dokopywać, bo zalegał na nim śnieg. W pewnym momencie teren stał się bardziej połogi i zaproponowałem, żebyśmy schodzili na lotnej, ale Denis nie zgodził się. Miał nosa! Kiedy zjechałem na linie około 20 metrów ruszyła lawina, jej siła była tak duża, że osunąłem się na niczym lalka na koniec liny, gdyby nie węzeł zabezpieczający zjazd już by mnie nie było. Wisiałem tam jak rybka na haczyku targany masami śniegu, aż wszystko przeszło. Decyzja Denisa uratowała nam życie. Tak samo było na podejściu, na pierwszy biwak wypatrzyłem piękną półkę tuż pod przewieszoną sekcją ściany, zaproponowałem, żebyśmy tam zabiwakowali, Denis skwitował, że jest zagrożona lawiną i nie poszliśmy tam. Też miał rację! Muszę tu dodać, że w kwestii biwaków on jest minimalistą, wyśpi się wszędzie i w każdych warunkach, ja niestety nie, muszę mieć równo, jak kamienie mi wchodzą w boki, to nie daję rady spać, a Denis tak! Tej nocy musieliśmy zadowolić się mało wygodnym półsiedzącym, półleżącym biwakiem, ale z niego mogliśmy zobaczyć jak na moją półkę schodzi wielka lawina. Ech, ta intuicja Denisa. Muszę przyznać, że nie myślałem, że przejście będzie aż tak trudne i niebezpieczne. Chyba na przed wspinaczką jakoś inaczej to wszystko sobie wyobrażałem.


BM. W swojej książce „Czekan Porucznika” Denis nie opisuje tych szczegółów.


BD. Wiesz co, to ja chyba też napiszę książkę, ale muszę przyznać, że Denis ma około 12 lat dłuższy staż w górach wysokich. Jego doświadczenie, mimo wszystko, jest niewspółmiernie większe niż moje. Ja do alpinizmu trafiłem w wieku 30 lat, a Denis w wieku 18 lat i trenował w złotej erze kazachskiego alpinizmu, z takimi instruktorami jak Dimitrij Grekow. Cho Oyu to był jego ostatni 8-tysięcznik z korony, dla mnie zaledwie drugi.

Wróćmy jeszcze na ścianę, ostatniego dnia zjazdów pogoda wreszcie poprawiła się, zobaczyliśmy niebieskie niebo, zaświeciło słońce, a my musieliśmy pokonać skalny odcinek, tu zakładaliśmy stanowiska z 3 punktów, potem dwa zabieraliśmy i drugi z nas, najczęściej byłem to ja, zjeżdżałem z 1 punktu. Który punkt miałem zostawić zawsze wskazywał Denis. Mieliśmy mało haków, kostek, friendów itd., musieliśmy oszczędzać. Tym sposobem dojechaliśmy do podstawy ściany, ale kiedy stanęliśmy na dole, nie mieliśmy ze sobą już totalnie nic, nawet jednego haka.



BM. W książce Denis napisał, że powiedział kucharzowi, że jak nie wrócicie za 9-10 dni, to mogą pakować się i jechać do domu, bo to oznacza, że już nigdy nie wrócicie.


BD. Tak, nie mieliśmy nawet telefonu satelitarnego, bo nie ma na świecie zespołu, który mógłby nam pośpieszyć na ratunek w tej ścianie. Faktycznie po 9 dniach do bazy dotarły jaki, żeby zabrać nasze rzeczy na dół. Jednak ekipa postanowiła przenocować jeszcze jedną noc w bc, poczekać na nas. Ku uciesze wszystkich, kolejnego dnia zjawiliśmy się w bazie. Obóz już był zwinięty, więc od razu ruszyliśmy w drogę powrotną.


BM. Za to przejście otrzymaliście Złoty Czekan.


BD. Jesienią 2009 roku najpierw zostaliśmy zaproszeni do Seulu, gdzie wręczono nam Złoty Czekan Azji, a w kwietniu 2010 roku dostaliśmy Złoty Czekan w Chamonix. Denis był trenerem, ja byłem jego pomocnikiem, instruktorem, pracowaliśmy z młodzieżą w Kazachstanie, mieliśmy kolejne ciekawe plany, już latem 2010 roku chcieliśmy wytyczyć nową drogę na Gasherbrumie II, ale nie dostaliśmy pieniędzy na wyprawę, w centrali wygrały inne projekty, niestety. Na otarcie łez pojechaliśmy w Ałatau Zailijski , gdzie zrobiliśmy kilka solidnych dróg i wytyczyliśmy dwie nowe na Pik Talgar (4979 m): na główny wierzchołek (5A) i na zachodni wierzchołek (5B). Ta druga dała nam kolejne zwycięstwo w alpinistycznych mistrzostwach kraju. W lipcu 2011 zrobiliśmy drogę na zachodniej ścianie Piku Przewalskiego (około 6450 m), który atakowaliśmy z Północnego Inylczeka. Do tej pory szczyt zdobyty był zaledwie dwa razy, pierwszy raz w 1974 roku przez zespół J. Popienki, który dokonywał trawersu Chan Tengri – Marmurowa Ściana, i w tym samym sezonie, przez zespół Borysa Sołomatowa. Na szczycie znaleźliśmy nawet list od nich, który przeleżał tam 35 lat. Drogę robiliśmy 3 dni, miała ona trudności lodowe i mikstowe, które wyceniliśmy na nasze 6A, ostatecznie linię nazwaliśmy „Mołnia”. Droga była piękna i logiczna, natomiast w zejściu pomęczyliśmy się zdrowo, przypominało to trochę zjazdy z Cho Oyu. Ogólnie droga była na tyle honorna, że ponownie wygraliśmy krajowe zawody alpinizmu, dostaliśmy też nominację do Złotego Czekana Azji. Denis w sierpniu tego roku poprowadził też nową drogę na Piku Pobiedy z Gienadijem Durowem. Za nią dostał Złoty Czekan Azji i kolejną nominację do Złotego Czekana w Europie.


BM. Później wasze drogi rozeszły się.


BD. Denis wyjechał z Kazachstanu, straciłem partnera. Oczywiście nadal zajmuję się górami, pracuję jako instruktor, przewodnik, często można mnie spotkać pod Pikiem Lenina, pod Chan Tengri albo pod Muztagh Atą.


BM. A co z Pikiem Pobiedy?


BD. Miałem jedną próbę na Pobiedzie, w 2018 roku, ale zdrowie nie pozwoliło mi na wejście. Niestety nie każdy projekt kończy się sukcesem, podobnie miałem na Gasherbrumie II. Felix Berg i Adam Bielecki weszli na szczyt, a mnie nie udało się. Po wycofie Jacka Czecha zostałem sam, od czwórki musiałem torować całą drogę i nawet mi się to udawało, ale w samej kopule szczytowej było dużo śniegu i bałem się, że polecę z lawiną, a nie miałem jak asekurować się. Ostatecznie tuż pod szczytem zawróciłem. Dopóki świeciło słońce i śnieg był miękki zejście nie było problemem, ale po zachodzie słońca, kiedy śnieg stwardniałby, musiałbym wszędzie schodzić bardzo ostrożnie, ryzykując przypadkowe osunięcie się. Gdybym wiedział też, że Adam i Felix wejdą na szczyt swoim wariantem, mógłbym schodzić z nimi, ale takiej informacji nie miałem.


BM. Jak rodzina znosi Twoje wyjazdy?


BD. Moja żona też jest alpinistką, dużo wspinaliśmy się razem, dobrze zna życie wyprawowe, rozumie, że kiedy jadę na wyprawę może mnie nie być nawet dwa miesiące, za to jestem jej bardzo wdzięczny.


BM. Jakie jest Twój stosunek do zimowego alpinizmu?


BD. Ogólnie unikam wypraw zimowych, a powód jest prosty. Na jednym z przejść z Andriejem Puczyninem, na Piku Młodzieży, w Tujuk Su, miałem wypadek. To było w 2005 roku, po zrobieniu drogi, jakieś 100 metrów od szczytu, w łatwym terenie, rozwiązaliśmy się. Idąc po jego śladach spadłem z lawiną przez całą ścianę i trochę poobijałem się. Ogólnie nic poważnego mi się nie stało, jednak leżąc w śniegu bez rękawiczek dosyć mocno przemroziłem dłonie. Byłem nawet w szpitalu, lekarz przychodził do mnie każdego dnia i pytał: To co? Obcinamy palce dzisiaj, czy czekamy do jutra? Trwało to cały tydzień, na szczęście operacja nie była potrzebna. Od tamtej pory muszę bardziej uważać na ręce. Po tym wypadku miałem 6 miesięcy przerwy, nie wspinałem się, a jak zacząłem od nowa, to zaraz dostałem kamieniem w głowę. Mój kask był zupełnie rozbity, ale głowa cała. Rodzina wywierała na mnie presję, żebym rzucił góry. Jednak ja nie mogłem tego zrobić, ale postanowiłem coś zmienić. Wcześniej dużo chodziłem w góry, a mało trenowałem. Teraz postanowiłem więcej trenować. Właściwie trenowałem 7 dni w tygodniu, 3 dni trening siłowy, 2 dni trening wspinaczkowy, 2 dni trening biegowy w górach, 1 dzień przejście terenowe. To przyniosło efekty, kiedy spotkałem Denisa, uznał, że rokuję na coś więcej.


BM. Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?


BD. Nadal celuję w szczyty 8-tysięczne, w naszym rejonie nie byłem jeszcze na Piku Korżeniewskiej i Piku Komunizma. Kiedyś oglądałem te szczyty z wierzchołka Piku Lenina, chciałbym tam pojechać.

Boris Dedeszko był gościem XIX Karkonoskich Dni Lajtowych w Karpaczu.

Rozmawiał Bogusław Magrel



153 wyświetlenia0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie
bottom of page